Ośmiolatek pozostawiony przez rodziców samemu w święta, para włamywaczy, niebezpieczne przedmioty spadające na głowę, wędrująca po mieszkaniu tarantula i odbezpieczona broń. Te elementy mogłyby składać się na fabułę mrocznego thrillera, a może nawet horroru w stylu home invasion. Jak to się więc stało, że „Kevin sam w domu” Chrisa Columbusa doczekał się w Polsce statusu filmu kultowego, a widzowie potrafili tłumnie zaprotestować, gdy zapowiedziano wstrzymanie jego emisji w Wigilię?
Powodów jego popularności jest zapewne co najmniej kilka, ale najważniejszy wynika z czasu jego powstania i pierwszej emisji w naszym kraju. Początek lat 90. był okresem zachłyśnięcia się przez Polaków amerykańską popkulturą. Wszystko, co było pokazywane w filmach zza Oceanu było ciekawsze, bardziej kolorowe, pociągające i cool od tego, co oferowała szara, polska rzeczywistość. Podobną wizję Ameryki dostarcza „Kevin…”, który zostaje sam w wielkim, bogatym domu, mając pod ręką całe stosy smakowicie niezdrowych przekąsek, całymi dniami mogąc oglądać śmieciową telewizję, w każdej chwili wyskoczyć, nawet jako małe dziecko, na obfite zakupy, a następnie dać nauczkę podłym włamywaczom, między innymi rozsypując im pod nogami swoje czadersko kolorowe zabawki.
Pierwsze zauroczenie „Kevinem…” brało się zarówno z fascynacji wszystkim, co zachodnie i zwiastujące rychłe nastanie długo oczekiwanej przez polskie społeczeństwo kapitalistycznej kultury konsumpcji, ale również z czystej, nieco perwersyjnej przyjemności, jaką można było czerpać z seansu. Za scenariusz tego filmu odpowiedzialny był John Hughes, czyli człowiek, który potrafił przyprawić szczyptą anarchistycznego szaleństwa najbardziej skonwencjonalizowane gatunki filmowe, z kinem familijnym na czele. To właśnie dzięki niemu Kevin jest wyjątkowo niegrzecznym chłopcem, który w przeddzień świąt wykrzykuje matce, że ją nienawidzi, a potem bez skrupułów potrafi rozprawić się z groźnymi oprychami, spuszczając im na głowę żelazko, strzelając w nich śrutem czy podpalając im włosy. „Kevin…” jest bezpardonową, odrobinę niepoprawną rozrywką, wciągającą w wir przygód, które nie wiążą się z koniecznością podróży na kraniec galaktyki czy oczekiwania na inwazję obcych. Przygoda wydaje się znajdować na wyciągnięcie ręki! A my – widzowie – możemy ją przeżywać bezpiecznie, świetnie bawiąc się z całą rodziną.
Film Chrisa Columbusa stał się dla wielu również po prostu ciekawszą, zabawniejszą, bardziej rozrywkową alternatywą dla tradycyjnych i, szczególnie dla dzieciaków, nudnych bożonarodzeniowych zwyczajów. Nastolatkowie dostrzegli, że święta to nie tylko kolędy, karpie, długie wysiadywanie przy elegancko zastawionym stole i wyczekiwanie pierwszej gwiazdki, ale również czas dla niezobowiązującej rozrywki przed telewizorem. Także rodzice szybko mogli się przekonać, że w ten sposób równie dobrze można zacieśniać rodzinne więzy i przy okazji przyjemnie spędzać świąteczny czas.
Szalone i niebezpieczne przygody małego urwisa okazały się idealnie skrojone pod potrzeby polskiego społeczeństwa lat 90. A że świetnie komponowały się z ubieraniem choinki i lukrowaniem pierników, mogły pojawiać się w telewizyjnej ramówce co roku. Z czasem jednak seans „Kevina…” stał się czymś więcej niż coroczną, familijną rozrywką – przerodził się w nową, świecką tradycję, a sam film w dzieło kultowe. Obecnie nie jest już alternatywą, ani fałszywą obietnicą nadciągającego kapitalistycznego dobrobytu. Jest natomiast dla wielu niezbędnym elementem świąt, który zarówno staje się nostalgicznym wehikułem, przywołującym wspomnienia pierwszych seansów z lat 90., jak również jednoczy pokolenia i dodaje świętom magii – jak każda tradycja.
Współcześnie „Kevin…” jest istotny przede wszystkim ze względu na umiejętność budowania wspólnoty. Nie tylko między zebranymi wokół odbiornika domownikami, ale wśród całego społeczeństwa. Właśnie dlatego tak istotne było, by film miał swoją emisję w telewizji, czego nie zastąpiłyby samotne seanse na przykład z płyt DVD. Chodziło przede wszystkim o to, by oglądając tę niezobowiązującą komedyjkę, móc poczuć się razem – dokładnie tak samo, jak kiedyś na przykład idąc do kościoła na pasterkę. Film Columbusa przebył więc w polskim społeczeństwie niezwykle długą drogę: od dzieła zwiastującego kapitalistyczny dobrobyt, poprzez bycie symbolem niepoprawnej alternatywy dla tradycyjnych zwyczajów świątecznych, aż po stanie się niezbędnym elementem Bożego Narodzenia, budującym wspólnotę i roztaczającym autentyczną magię tego wyjątkowego okresu w roku.
Michał Piepiórka
blizejekranu.pl